Zorza pomiędzy Myre a Sto (fot.Przemek Sokołowski)
Zorza pomiędzy Myre a Sto (fot.Przemek Sokołowski)
Leszek Smagowicz Leszek Smagowicz
3415
BLOG

Droga na północ… „za kruszyną chleba”…

Leszek Smagowicz Leszek Smagowicz Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 30

Życie wywiało mnie za chlebem na północny skrawek europejskiego kontynentu. Właściwie to już nawet nie kontynentu. Północno-zachodnia część Norwegii znajdująca się za linią koła podbiegunowego, to – oprócz właściwego lądu kontynentalnego – kraina pełna wszelakich wielkości wysp. Biegnie ona wzdłuż norweskiego brzegu kierując się „drogą na północ” w kierunku „polskiego” Spitsbergenu.  

Bo właśnie, Norwegia to nic innego, jak tylko z języka norweskiego „droga na północ” – Nordvegen. Na tej „drodze” znajduje się pierwsza i zarazem najbardziej znana kraina geograficzna Lofoty (Lofoten). Znana oczywiście z pięknych fiordów, krajobrazu zimą i tzw. „latem”, oraz starego typu zabudową osad.  Opis jej pominiemy, gdyż znam go tylko z opowiadań innych osób. Jedynie co mogę o niej powiedzieć, to że jest tam jeszcze piękniej niż tu.

Tu, to następna, spoglądając na mapę w kierunku północnym, kraina. Nazywa się Vesterålen i jest ona swego rodzaju archipelagiem wysp. Wyspy te połączone są między sobą pięknymi mostami, tunelami, bywa że nawet podmorskimi. Rozciąga się pomiędzy cieśniną Roftsundet, oddzielającą ją na południu od Lofotów, a na północy, do koniuszków wyspy Andøya. Krainę z zachodu otacza opływające ją Morze Norweskie, a ze wschodu zamyka zachodnia część największej norweskiej wyspy Hinnøya (o powierzchni 2204,7 km² - czyli prawie 10 razy większa od największej polskiej wyspy Wolin), na której znajduje się charakterystyczny (górna partia szczytu to wielkie rozległe, prawie zawsze ośnieżone siodło), największy szczyt tej części Norwegii Møysalen (1262 mnpm).

Ów „archipelag” zbudowany jest ze skał pochodzenia wulkanicznego oraz metamorficznego, a ich wiek, epigoni teorii ewolucjonizmu oceniają na 2,5 do 3 miliardów lat, przez co zaliczane są do najstarszych gór i ogólnie miejsc na naszym globie. Dla mnie osobiście mogą być nawet najstarsze na świecie, ale i tak o te miliardy lat są młodsze. Jestem apostołem „Bożego” kreacjonizmu i mam w poważaniu religię ewolucjonistów na czele z ich „bing-bangiem”. Jednak bez względu na to, górskie masywy wypiętrzają się prosto z morza. Bardzo często mają strome, wysokie nawet na kilkaset metrów ściany. Wierzchołki są ostro zaznaczone, a granie postrzępione. Częstokroć przypominają człekokształtne istoty i to właśnie te kształty spowodowały, że dawni Skandynawowie wymyślili trolle, czyli ohydne zarówno wielkoludy jak i karły, które dokuczały tamtejszej ludzkości. Nie znosiły światła, przez co pojawiały nocą, a te, które nie zdążyły ukryć się przed dniem, skamieniały. Podobno trolle zapominały drogę do swoich domów (być może dlatego w Norwegii występuje swego rodzaju prohibicja). Trolli namnożyło się tutaj bez mała tyle co w polskim Internecie. Przyczyną tego może być jednak inne zjawisko. Może nim być występujący tu tzw. dzień polarny. Niemalże od połowy maja do trzeciej dekady lipca słońce nie zachodzi tutaj przez cała dobę.

Należy zwrócić uwagę na aurę. Pomimo dalekiego wysunięcia na północ naszej płaskiej ziemi, kraina ta, nie grzeszy zbyt często niskimi temperaturami. Ciepłe prądy morskie (Golfsztrom) powodują, że występuje tu klimat kontynentalny. Zimą słupek rtęci rzadko spada poniżej -5°C. Do najbardziej spektakularnych zjawisk należą oczywiście w tym czasie sztormy (czasem kilkutygodniowe) i przede wszystkim zimowe zorze polarne. Piszę zimowe, bo występują podobno także letnie zorze polarne, zauważalne (nie dla mnie) w ciągu dnia. Miejscowi, zwłaszcza młodzi ludzie narzekają jednakże na lato, nazywając odpowiednio pory roku: „białą zimą” i „zieloną zimą”. Jednakże na przekór im w tym roku lato w czerwcu i lipcu było bardzo piękne. W ciągu dnia, temperatury bardzo często przeskakiwały 30 kreskę w czerwonej części termometru, co wielu tubylców uważało za dość dziwne zjawisko. Jesienią (odnalazłem tu taką porę), która stara się dorównywać naszej polskiej jesieni, prawie codziennie gości tu tęcza i pomimo, że różni się od tej „naszej” warszawskiej miałem ją na wyciągnięcie ręki. Była prawie dosłownie na mojej dłoni. Niestety w czasie wykonywanej pracy, nie uwieczniłem tego zjawiska na zdjęciu.

Od samego początku przebywam na wyspie Langøya. Jest to trzecia co do wielkości wyspa w Norwegii.  Zimową porą mieszkałem w części najbardziej wysuniętej na północ. Powiedziałbym, że za chlebem trafiłem na piętkę jednego z norweskich wypieków. Wieś Stø liczy ok. 150 mieszkańców, a charakteryzuję się tym, że droga lądowa ma tam swój kres, na końcu którego znajduje się średniej wielkości zatoka rybacka i port, do którego zwłaszcza zimą przybywa dzień w dzień, (nie licząc dni podczas sztormu) dziesiątki małych kutrów rybackich i kilka większych trałowców. Przemysł rybny kwitnie w całej Norwegii. W tym rejonie poławiany jest przede wszystkim  dorsz (torsk). W sezonie zimowym w rybackich sieciach znajdzie się łupacz (hyse) czyli plamiak dla znawców tematu wędkarstwa morskiego, oraz czarniak (sei), wyłupiasty karmazyn (uer) i halibut (kveite).  Ryby w morzach opływających Norwegię wyławiane są niemalże przez okrągły rok.

Nie jestem rybakiem (jak dotąd), ani wędkarzem (nigdy nim nie będę), ale smak oraz zapach ryby często gości w mojej kuchni, czy to w Polsce, czy także tu w Norwegi. Dlatego mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że na moim podniebieniu, nic nie wprawia kubków smakowych w stan euforii bardziej niż smak halibuta. Dodam jednak, że pomimo iż jest on rybą drapieżną, to nie wygryzie on ze stołu wigilijnego tradycyjnego, świątecznego karpia.

Oprócz przetwórstwa rybnego, źródłem utrzymania mieszkańców w tej części Norwegii (w którym lwią część stanowią dotacje państwowe), jest hodowla bydła domowego głównie owiec i krów.  Specyficzną częścią jest letni wypas owiec. Zwierzęta te wywozi się (od kilkuset metrów do kilkunastu kilometrów od farmy) na przełomie kwietnia i maja w górzyste tereny, a następnie wypuszcza samopas. Na początku września gospodarze próbują wyłapać swoją własność. Mimo, że jest ona oczywiście dobrze oznaczona, nie zawsze udaje się ją skompletować. Skutkiem takiej polityki, te niewysokie, ale bardzo strome góry zamieszkują na wpół dzikie, wciąż dzwoniące, owieczki i barany oraz coś podobnego do kozy.

W tej części wyspy znajdują się jeszcze inne ciekawe miejsca, do których należy przede wszystkim Nyksund. Ta uboga miejscowość rybacka w XVIII w. zaczęła liczyć się na rynku dorsza wiek później. Z powodu złej infrastruktury, (brak drogi dojazdowej) a także na skutek braku możliwości obsługi coraz to większych statków rybackich, życie w Nyksund całkowicie zamarło pod koniec lat 60’ XX w. Opuszczone „miasto duchów” odkryto na nowo po 30 latach. Dziś pełni rolę atrakcji turystycznej, ale zimą przebywa tam tylko kilka najwytrwalszych dusz.  Charakterystyczne, dla tej małej wioski rybackiej, jest jej kolorowe budownictwo. Drewniane domy mieszkańców (rorbuer) zbudowane są na skalnych półkach lub na palach wbitych w morskie podłoże.

W maju przeniosłem się 15km na południe do małej mieściny Myre, co jak wynika ma wiele wspólnego z bagnem (myr). Także nieźle wylądowałem. A tak na poważnie jest to największa, licząca około 2 i pół tysiąca mieszkańców, miejscowość w promieniu 50km. Jest to szeroko rozumiane centrum dla przylegających miejscowości. Również i kulturalne. To tu, 17 maja, widziałem mini uroczystości święta konstytucji norweskiej. To w Myre znajduje się luterański kościół. W zimie otwarty jest co tydzień przed południem, a w lecie mniej więcej raz na miesiąc. Jest tak na skutek przeogromnych pustek w norweskich kościołach. W ramach uświetnienia Dnia Pańskiego urządza się tu „kółko objazdowe” jeżdżące po okolicznych, raz w miesiącu otwieranych, „parafiach”.  Zimową porą w małej salce należącej do budynku kościelnego, odprawiana jest raz na miesiąc Msza Święta w obrządku katolickim. Celebruje ją niemiecki ksiądz, którego rodzice byli Polakami ze Śląska. Modlą się wówczas, oprócz Polaków będących na sezonie za chlebem, Filipińczycy razem ze swoimi norweskimi rodzinami. Jest to dość egotyczne, gdyż w czasie Mszy Św. czytania, modlitwy i śpiewy czasem występują w aż czterech językach.

To tyle co do „miejscowego folkloru”. Co do naszych, polskich akcentów… Ciężko je tu odnaleźć. Samych rodaków jest tu niewielu. Jak się już odnajdą, to ciężko w nich samych odnaleźć akurat ten pierwiastek polskości, którego poszukuję. Jestem tym niezmiernie przybity.

Podczas całej mojej półtorarocznej emigracji znalazłem niewielu krajan wrażliwych na nasz specyficzny punkt widzenia tego co polskie. Lecz nawet wśród nich wszystko to, co mogłoby być zarówno duchowe jak i empiryczne w lawinowym tempie zaczyna zlewać się, tworząc papkę nijakości, powtarzalności, schematyczności. Lawina zachodniego stylu życia, która spadła do naszego polskiego źródła zrobiła wielkie spustoszenia. Porównałbym to z efektem wpadnięcia do wulkanicznej lawy. Jak już się do niej wpadnie, to nie ma najmniejszych szans się z niej wydostać. Musi się płynąć w jej nurcie, który i tak spala…  zastygasz, stajesz się magmą…, jednym maleńkim elementem tej wielkiej bezpostaciowej masy…

Dlatego niezmiernie mi tęskno do kraju, rodziny, Ojczyzny. Dlatego, pomimo że jest tu naprawdę pięknie, tęskno mi za brakiem tęsknoty (to chyba z Norwida). Tam jeszcze się życie wśród ludzisk tli. I w tym moja nadzieja. Wśród ich kłopotów i zmartwień. W przeciwieństwie do Norwegów. Ci nie potrzebują niczego do szczęścia. Problemów za wielkich nie mają. Żyją z dnia na dzień. Boga nie szukają, ni przyjaciół, ni wrażeń…

Lesław Smagowicz

1-20.10.2014

Jestem synem więźnia sumienia z lat 80-ch i Matki Królów. Mam czworo dzieci i szaloną żonę! Republikanin - anty komunista. Aktywnie wierzący.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości